niedziela, 18 grudnia 2016

08. Jak za dawnych czasów



~Olivia~
Zaciekle uderzałam w ćwiczebny manekin. Z determinacją wyżywałam się na kukle, próbując zdobyć uwagę mojej mentorki. Chciałam wywrzeć dobre wrażenie na mistrzyni Kero-Delyas, ta jednak nie okazywała żadnych emocji. Jak zwykle zresztą, ale zdążyłam się przyzwyczaić. Kiedy trening, to trening, a czas na pogaduszki i opinie będzie później. W gruncie rzeczy miałam dość wysokie mniemanie o sobie i byłam świadoma swoich wartości. Nie mogłam pominąć faktu, że Kero wielokrotnie powtarzała mi, iż spisałam się na medal.
Uchyliłam się przed kolejnym ciosem automatu. Mimo, że to tylko głupie kabelki i metal, to jednak nie było tak łatwo pokonać tego droida. Byłam przyzwyczajona do gorszej jakości manekinów z naszego Domu. Właśnie, Domu. Wciąż o nim myślałam. Tak bardzo chciałam się dostać tu, do Temple II... Ale gdy już jestem na miejscu... Chyba wolałabym wrócić. 
– Skup się! – powiedziała obserwująca mnie czujnie Jedi, a ja zstąpiłam z powrotem na ziemię, przeklinając w duchu samą siebie. To nie czas na jakieś bezsensowne dylematy. Powinnam się cieszyć z mojego sukcesu, a nie narzekać na warunki mieszkalne czy międzyludzkie. 
– Tak, mistrzyni. – odpowiedziałam, blokując kolejny cios i przechodząc do ofensywy. Wyciszyłam umysł i skupiłam się maksymalnie. Obiecałam sobie, że będę lepsza od Skywalkerów. I zamierzałam dotrzymać słowa.

– Koniec treningu – oznajmiła w końcu moja mentorka, a ja otarłam pot z czoła, oddychając ciężko. Cztery godziny okładałam mechanicznych przeciwników. Moje miecze treningowe wyglądały, jakby właśnie przeżuł je Sarlacc. Zresztą mi nie było daleko do ich stanu. 
– Było dobrze? – spytałam z nadzieją w głosie, jak zwykle wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Wiesz, że było dobrze  – Uśmiechnęła się do mnie Kero-Delas, a ja ukłoniłam się, kierując się w stronę głównego korytarza.

~Leo~
– Kim jesteś? - spytałem, podbiegając do leżącej na ziemi dziewczynki.
– Nikim i niczym, a jednocześnie wszystkim i każdym. - odpowiedziała wesoło (Meg kolor włosów albo wiek proszę!), odtrącając moją wyciągniętą rękę. Z zaskoczeniem przyjrzałem się małej dokładniej. Miała wielkie, głębokie, czarne oczy, przypominające mrok oceanu. Jej krótkie włosy były w kolorze złotego zboża, a skóra - niesamowicie gładka. Uroda dziewczynki zdawała się być bez skazy.* Uśmiechała się promiennie, ukazując rząd równych, białych i czystych, dziecięcych ząbków.
– Nie wygłupiaj się. Gdzie są twoi rodzice? W tej części planety nie ma miast. To dzikie łąki. – Wbrew jej woli złapałem ją za rękę i nie puściłem.
– Czemu? – spytała jedynie, wbijając we mnie swój wzrok. Nie wiem czemu, ale miałem ochotę zgodzić się na wszystko, o co mnie poprosi. Była taka słodka i niewinna…
– Co „czemu”? – Zmarszczyłem brwi. Mała powtórzyła, tym razem innym tonem.
– CZEMU MNIE TRZYMASZ. PUŚĆ.
To, co zobaczyłem, było straszne. W momencie, w którym wypowiadała te słowa, jej oczy poczerwieniały, jakby miała do nich wylew krwi. Usta przybrały kolor soczystej krwi, a idealna, gładka cera dziecka zmieniła się w bladą jak śnieg. Pięciolatka stała, wpatrując się we mnie i miażdżąc wzrokiem. Z przerażeniem  cofnąłem dłoń, ściskającą kończynę tajemniczego dziecka.
– Nie możesz tak. – odezwała się po chwili swoim normalnym, słodkim głosem. Na powrót wyglądała cudownie i słodko. Uśmiechnęła się promiennie, bez słowa podnosząc się z ziemi. Jednak ja wciąż widziałem w niej tego demona… Co to było?
– Wiesz co, może zacznijmy od początku. Skąd się tu wzięłaś? – Ale ona nie słuchała, tylko pobiegła nad brzeg jeziora. Zanurzyła się w wodzie i ze śmiechem chlapała na wszystkie strony.
– Mała, zgubiłaś się? – spytałem po raz któryś. Zaczynało mnie to denerwować. Owszem, jedi nie mogą się denerwować, a takiemu dziecku wypada pomóc.
– Dlaczego mówisz, że się zgubiłam? – Zmarszczyła czoło, po sekundzie wracając do swojej zabawy.
Miałem tego dosyć. Nie mogłem przecież porzucić takiego dziecka na pastwę losu, ale z drugiej strony… Ta demoniczna przemiana. Co mogła oznaczać? A może to tym bardziej powinienem ją zabrać do Temple… Nie wiedziałem. Po prostu miałem mętlik w głowie. A poza tym… czy będzie chciała pójść?
– Słuchaj, chodź ze mną – zwróciłem się do pięciolatki, która wlepiła we mnie wielkie, piękne oczy. – Wystarczy, że zrobisz to, o co cię proszę. Będzie ciekawie.
– Lubię ciekawe rzeczy. – odparła beznamiętnie, zbliżając się do mnie.
– W takim razie chodźmy. – Westchnąłem, podając jej rękę.

~Mara Jade~

Luke odbił mój cios.
– Walczymy jak za dawnych czasów – przyznałam, uśmiechając się do męża. Tak bardzo brakowało mi takiego czasu – spędzonego razem. Ale on, jak zwykle zresztą, wykorzystał chwilę mojej nieuwagi i wytrącił broń z ręki.
– Bardzo zabawne. – Natychmiast przyciągnęłam do siebie broń Mocą, uśmiechając się zadziornie. Wiek nie miał znaczenia, jak to zawsze powtarzał Yoda. – Nie myśl sobie, że to, iż nie uczę w Temple oznacza, że jestem od ciebie gorsza w szermierce, mistrzu Jedi – Uniosłam brwi, robiąc wyzywającą minę.
– Chcesz się pobawić, co? – W tej chwili zaatakował, ale ja sprawnie odsunęłam się w prawo. Mój unik zasłużył na rangę siódmą (Jak już kiedyś pisałam w rozdziale 1. – system miał 6 rang. Przykładowo, Olivia ma 3.). Tym bardziej, że miałam idealną pozycję do ataku obezwładniającego. Skoczyłam Luke’owi na plecy, obezwładniając go i wytrącając mu jego miecz z dłoni. Sprawnym przewrotem sprawiłam, że oboje spadliśmy na podłogę.
– Dawno nie mieliśmy okazji się policzyć – Delikatnie go pocałowałam, a on tylko się uśmiechnął.
Po chwili zrobił coś, czego się nie spodziewałam – poderwał się do góry i przystawił mi miecz do szyi.
– No i co teraz? Przegrany sprząta bałagan w naszym pokoju przez miesiąc. – Uniósł wymownie brwi. Westchnęłam ciężko, przewracając oczami.
– Nie myśl, że pójdzie Ci tak łatwo, staruszku.

 ~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Dzień dobry! 
Wiem, że nie było mnie z miesiąc, ale miałam obowiązki xD Rozdział taki sobie. A jak Wam się podoba? Proszę o komentarz :)
NMBZW!!!

Dedyk dla Kiwi tak przy okazji xd